miastowy chłopak na grzybach

Jak doniosły media, jesiennym sportem narodowym polaków jest zbieranie grzybów. Grzyby, jak się za nimi uganiasz, nie wyrywają się, nie dadzą z liścia jak złapiesz za nóżkę i nie chcą się wprowadzać jak już je zdobyłeś. Wspólne plany generalnie kończą się na wspólnym obiedzie. Pomyślałem, że to ewidentnie sport dla mnie i że świat się nie zawali jak się w środę spóźnię do pracy.
Podstawa to wstać bladym świtem, czyli nie w okolicach południa. Trzeba wyprzedzić 35 milionów rodaków, którzy akurat mają te same plany na środowy poranek. Generalnie powinna być jakaś ustawa zakazująca wstępu do lasu przed godziną 6tą, bo naród nie wyspany potem opier…la się w pracy. Jakieś numerki przy wejściu czy coś. Budzik, zaparzasz w ekspresie pastę do zębów, nakładasz kawę na szczoteczkę i już jesteś w drodze. Ważne – jeżeli mieszkasz w stolicy trzeba mieć pełen bak – przystępne lasy zaczynają się minimum 70 kilometrów od centrum. Taki też dystans postanowiłem pokonać. Te bliżej albo są objęte zakazem zbierania runa leśnego bo rezerwat, albo są obudowane płotami chroniącymi drogi przed wtargnięciem dziczyzny. Poszukiwania jakiejś furtki w takim płocie zajmuje mniej więcej tyle czasu, co przejazd do Białegostoku. No nie polecam.

Na 65 kilometrze zaczęły się przydrożne stoiska z grzybami. Napawasz oczy widokiem gigantycznych prawdziwków, kozaków i takich tam innych. Twoja euforia nie zna granic. Widzisz się schylającego co dwa kroki i piłującego piłą do drewna metrowe okazy. No więc nie… Przydrożne stoiska tak naprawdę oznaczają, że wszystkie grzyby są już przy drodze.

W pewnym momencie znajdujesz wiochę, w której postanawiasz odbić z głównej drogi. Miejscowa ludność wita Cię szerokimi uśmiechami. Ważna jest interpretacja – tu nie chodzi o serdeczne „witamy w gminie Wyszków”. Bardziej niesie to przesłanie: „Ty waflu… o siódmej na grzyby… ja, moja żona i ósemka dzieci, obie babcie, dziadkowie wujkowie i ich siostry cioteczne od strony matek już tam byliśmy. Miłego spaceru, nie bierz kosza”.

Auta pod żadnym pozorem nie zostawiasz we wsi – wiadomo, radyjko z warszawskiego auta zawsze spoko. Na targu się wymieni na kurę albo plastikowy garniturek na wesele brata. Wjeżdżasz w las ile wlezie. Miejscowi robią to rowerami, więc nie zawieszają się na wszystkim po drodze. Ty tak. Na wszystkim co się da. Ale są i plusy. Pierwszego grzyba zbierasz zderzakiem. To tak zwana "przynęta". Obstawiam, że miejscowa ludność specjalnie zostawia przynęty na obrzeżach lasu, żeby miastowi się nałazili bez sensu i nie mieli potem siły szukać radia na targu. Wysiadasz, podnosisz zdobycz z ziemi i już wiesz, że jesteś w swoim grzybowym Eldorado. Parkujesz auto pod „właśnie tym” drzewem, zakładasz przygotowany strój „jestem grzybiarzem z miasta” i ogień.

No i tu musimy przejść do oceny stroju. Autochtoni wbrew pozorom nie popylają po lesie w czymkolwiek. Okazuje się, że jak Nike projektowało Twoje żółte „All Terrain mada faka 299pln w necie” buty, to nie przewidziało lasów pod Wyszkowem. Miejscowi w swoich „na co dzień przerzucam gnój 35pln w pobliskim GS’ie” gumo filcach nigdy nie mają mokrych stóp. Ja miałem mokre po godzince przebijania się przez chaszcze. Ortalionowe ciuszki w kolorach fluorescencyjnych nie służą do wabienia grzybów, bo to grzybowe kolory godowe. Po prostu chronią od deszczu, a Twoja firmowa bluza tak nie do końca. Założyłeś ją, bo przecież nie pada. Miejscowi wiedzą, że jak w lesie jest mokro to i tak pada – nie z nieba tylko z drzew, a jak jest sucho, to nie ma po co się do lasu ładować. No na Marszałkowskiej byś wyglądał lepiej.

Czego mieszczuch szuka po opuszczeniu auta? Grzybów? Nie nie nie. Najpierw szukamy badylka. Badylek służy do wyznaczania kierunku poszukiwań, odpędzania owadów, dzików i przebijania się przez pajęczyny. Miejscowi nie mają badylków bo znają kierunek, dziki jedzą im z ręki a pajęczynami uszczelniają ortalionowe ciuszki. Ja odpowiedniego kija dobrałem po kwadransiku.

Wszystkie teorie, że jak brzózka to koźlaczek, jak przesieka to maślaczek możesz sobie wsadzić w krótkie spodenki nie chroniące przed podrapaniem przez jeżyny. Do tylnej kieszeni – będzie blisko punktu, którego nie wypada mi wymienić a powinien być punktem docelowym dla tych mądrości. Zbierasz po przejściu 95cio osobowej rodzinie Wiśniaków. Musisz szukać w tych miejscach, które absolutnie nie zachęcają albo są ciężko dostępne. Jeżeli wybierasz drogę klasyczną to liczysz na chwilę nieuwagi Wiśniaków. Może Wiśniakowa się schyliła, Wiśniak rozmarzył i coś przegapił. Ja po 2ch godzinach wybrałem wariant survival’owy, stąd wiem, że krótkie gacie się nie sprawdzają, ale kijaszek jak najbardziej. Minusem jest fakt, że jesteś tak skupiony nad zachowaniem naskórka, że dokumentnie nie szukasz grzybów, tylko drogi bez pająków i chaszczunów.

W koszu coś tam jest, Ty broczysz krwią, no generalnie czas wracać zanim wilki wyczują ranną zwierzynę. Auto stoi pod „tym właśnie” drzewem. Okazuje się, że „tych właśnie” drzew w lesie jest dość sporo. Próbujesz odtworzyć trasę marszu i okazuje się, że w lesie jest niewiele oznakowanych skrzyżowań a alejki nie mają nazw poetów czy bojowników o niepodległość. Chociaż Jana Pawła II na bank w każdym lesie jest. To pewnie te najdłuższe i najszersze.

2 godzinki później przejeżdżasz pod miejscowym sklepem spożywczym pełniącym funkcję centrum kultury i świetlicy. Możesz tu od autochtonów kupić grzyby taniej niż przy szosie, zwłaszcza że piwo im się właśnie kończy. Jesteś jednak narażony na kolejną dawkę uśmiechów, tym razem to takie niewerbalne „a nie mówiłem waflu?!”.

Generalnie auto przeżyło, ja przestałem krwawić a grzyby w akcie zemsty pożrę. A jak już zostanę kimś bardzo ważnym, to Wiśniakom na miejscu tego lasu postawię Auchan. Będą zbierali wózki, a ja wysiadając z samochodu w suchych żółtych butach będę się do nich szeroko uśmiechał „Watz aaaap waflu?”

2 komentarze:

Blogger Gadgets